wtorek, 20 grudnia 2011

Coraz bliżej Święta ...

Za kilka dni Święta. Powinnam się cieszyć? Ale jakoś tak smutnawo w tym roku. Perspektywy nowej pracy są małe (mimo licznie wysyłanym Cv przeze mnie i M.) Nie tracę nadziei bo ona podobno umiera ostatnia...
Choinka już ubrana i rozebrana i ubrana :P Franek jak tylko sobie o niej przypomni atakują ją z każdej strony :). Tak naprawdę chciałam spędzić te święta we troje, ale wyszło jak wyszło i mam nadzieje, że będzie naprawdę świątecznie. W piątek jedziemy do moich rodziców. Zostaje tam do czwartku a potem mam nadzieje odwiozą mnie rodzice i zostaną do Nowego Roku a co za tym idzie ja i M. będziemy mieć wychodne :) Rzadko się to zdarza bo w Krakowie jesteśmy sami i te chwile są przez nas wyczekiwane.

Pamiętam Święta z czasów starań..nie lubiłam ich! Cała rodzona przy jednym stole, siostry z dzieciakami a ja myśląca o tym, że znowu nie ma z nami naszego maleństwa. Wszyscy składali "te" same życzenia :/ wrrr

Ale ostatnie Święta były już inne. Franek miał 2 miesiące a ja i M. pękaliśmy z dumy :)



Tuż po tym jak zaszłam w ciąże, czyli zaraz po Nowym Roku na mojej drodze stanęły ONE:) Szalone Mamy wrześniowo - październikowe :). A sprawczyniom tego spotkania była już Wam znana POMIDORA :) Kasiu dziękuję Ci za to jeszcze raz :*
One - czyli szalone mamuśki może w mniejszym składzie, ale są ze mną do dnia dzisiejszego. Razem rodziłyśmy (wirtualnie, ale jakże emocjonalnie), razem radziłyśmy sobie z pierwszymi problemami, kłótniami, chorobami i razem cieszyłyśmy się nowymi umiejętnościami naszych maluchów. Życzę sobie na te Święta, żeby Szalone Mamuśki zostały ze mną jak najdłużej :*

wtorek, 13 grudnia 2011

Chwila przerwy

Pisanie tego bloga nie będzie dla mnie łatwe, bo jestem mamą na pełen etat. A ostatnio doczekałam się poprawek mojej pracy dr i siedzę wieczorami i piszę te moje "wypociny" tylko po co? Bo na pewno nie ułatwia mi to znalezienia pracy...Już miałam kilka chwil zwątpienia w instytucje "studiów doktoranckich" i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że drugi raz tej decyzji bym nie podjęła :P

Ale to nie o tym miało być, proszę mi wybaczyć :)

Przez cały ten trudny okres, walki, czekania..towarzyszyły mi "wirtualne" koleżanki. Piszę wirtualne, bo trafiłam na wspaniałe jak dla mnie forum dla kobiet z podobnymi problemami. Dawały mi One siłę do walki. Dawałyśmy ją sobie nawzajem ..Dorota, Ania, Nika, Pomi, Kropko, Bombeczko, Golgie, Dra i cała reszta jesteście Wielkie ! Dziękuje Wam za wszytko :*

Przez cały ten okres również M stawał na wysokości zadania, mimo tego że nie było łatwo. Czasem zastanawiam się jak on wytrzymał. Możecie się tylko domyślać, jak wygląda seks z ukochaną osobą,kiedy się wie że trzeba to zrobić "właśnie teraz".

Jednego wieczoru M przyniósł do domu gazetę "Charaktery". Był tam artykuł o parach niepłodnych (nie bezpłodnych) zaczytałam się..mam tą gazetę do dziś, zamkniętą szczelnie w szafie...A to kilka zdań jakie tam wyczytałam:
DEKALOG LECZĄCYCH NIEPŁODNOŚĆ
1. Mówcie otwarcie o tym, ze chorujecie na niepłodność
2. Uprzedzajcie pytania rodziny i znajomych
3. Proście znajomych, żeby nie zadawali zbędnych pytań, bo to dla was trudne
4. Powiedzcie przyjaciołom aby trzymali kciuki i nie udzielali mądrych rad ponieważ sami wiecie gdzie i jak się leczyć
5. Nie zamykajcie się w czterech ścianach
6. Nie wstydźcie sie mówić innym, że cierpicie z powodu tego, że nei macie dzieci
7. Powiedzcie partnerowi czego od niego oczekujecie w tym trudnym czasie - sam może się nie domyślać
8. Nie oskarżajcie się wzajemnie, niepłodność to choroba
9. Dbajcie, żeby seks nie został całkowicie podporządkowany zajściu w ciążę.
10. Nie ustawiajcie całego życia pod potrzeby leczenia, niech ono będzie jedynie częścią a nie treścią waszego życia.
I od tamtego dnia miałam swój dekalog, nowy, inny ale mój. Pomógł mi on najbardziej w tym że zaczęłam o tym rozmawiać, rodzina dowiedziała się co plusowało tym że już nikt przy okazji spotkań nie zadawał krępujących pytań "A Wy kiedy?".

Franek ma dziś 14 miesięcy. Jest wesołym, szalonym małym człowieczkiem o niekończonych się pokładach energii :)

czwartek, 8 grudnia 2011

Na początek

Natchniona innymi blogami mam i nie mam postanowiłam napisać kilka słów dla potomnych, a konkretnie dla mojego syna Franciszka Władysława Nejmana o którego toczyliśmy razem z M, długą i niejednokrotnie bardzo bolesną walkę.

Franku chciałabym abyś wiedział, że walczyliśmy o Ciebie z Tatą. Byłeś  i jesteś bardzo przez nas wyczekany :*

Chciałabym, żeby przyszłe mamy, kobiety walczące o dziecko (a wiem ze w dzisiejszych czasach jest ich wiele) jeśli przeczytają ten blog wiedziały, że warto walczyć do końca ...

Zacznę od początku ....Dawano dawno temu jako młode małżeństwo zapragnęliśmy mieć dziecko owoc naszej miłości (jak to się zwie w naszym świecie). Mieliśmy swoje mieszkanko (razem z kredytem :P) małe ale jakie przytulne, M. miał świetną pracę, a ja hmm namówiona przez "tłum" rodzinny byłam/jestem doktorantką na krakowskiej uczelni. Nic nie stawało nam na przeszkodzie aby spłodzić i wychować potomka naszego. Zaczęło się zwyczajnie, kilka prób a test był negatywny. Chodziłam od lat do jednego lejarza ( NFZ) i jak to Pani Dr (choć mam wątpliwości czy kobieta ta powinna dalej posługiwać się tym tytułem) powiedziała mi, że wina jest moja bo za bardzo chcę?! Myślę sobie jak można chcieć za bardzo? Albo się chce albo nie ..nie ma bardziej czy mniej. No nic poczekałam, przeczekałam a na teście dalej jedna kreska. Bo rozmowie z M. postanowiłam walczyć o badania (których Pani Dr nie kazała mi robić uważając, ze są one nie potrzebne) Dostałam skierowanie i się zaczęło..Trafiłam do miłej Pani Dr która przeprowadzając ze mną długi wywiad i robiąc mi serie badań orzekła "Pani Ilono ma pani PCO (Zespół Policystycznych Jajników) łatwo nie będzie, ale damy radę...Wyszłam z gabinetu przed którym siedział M. płakałam, powiedziałam mu tylko tyle "Może się zdarzyć tak, że nie będziemy mieć dzieci". Jak to mój M. rozważny mężczyzna uspokajał mnie i próbował dowiedzieć się wszystkiego co usłyszałam w gabinecie....wróciliśmy do domu, telefon do mamy i płacz w słuchawkę. Zarówno Ona jak i M. dali mi siłę do walki ...

Zaczęliśmy od badań. Najpierw M. bez żadnych oporów (za co mu bardzo dziękuję) poszedł i zbadał swoje żołnierzyki. Jego wyniki były idealne i jak to M określił, powinien dostać certyfikat którym wszędzie by się chwalił :)

Z wizyty na wizytę było tylko gorzej :( Nawet jak o tym pisze to łzy same lecą do oczu. Pierwszy miesiąc tzw. monitoring cyklu i coraz gorsze wieści. Nie będę opisywać każdego leku jakie brałam bo nie o to tu chodzi, ale o jednym leku -zastrzyku muszę napisać. Po kilku miesiącach walki jak już wszytko zaczęło schodzić na dobrą drogę, pojawił się kolejny problem. Moje pęcherzyki nie pękały a endometrium było za małe (Myślę że kobiety które walczą o ciąże wiedzą co to znaczy). Przepisano mi zastrzyk , który miał mi w tym pomóc. Miałam go wziąć danego dnia ..niestety tu też pojawiały się schody. Zastrzyk te o nazwie pregnyl (zamiennie Owitrelle) był bardzo ciężko dostępny. W całym Krakowie żadna apteka go nie miała i nie była w stanie go sprowadzić z jednego powodu. Zastrzyk ten robiony jest z moczu kobiety w ciąży..tak wiem że to brzmi nie za dobrze, ale uwierzcie było mi wszytko jedno z czego to jest. Zaangażowanie mojej rodziny sięgnęło zenitu. M. dzwonił po aptekach w Krk, ja jeździłam po całym mieście. Moja mama szukała go w rodzinnym mieście i nic...wsiadłam do autobusu płacząc. Pojechałam do gabinetu moje Pani Dr , ale jej nie było ..dzwoniąc do niej wyjaśniłam sytuacje a ona kazała mi wejść do innego lekarza z tej Kliniki. Razem z nim czekałam na telefon od niej ..zadzwonił..zastrzyk się znalazł. Ale ja nie miałam dużo czasu, może godzinę na podanie go. Wsiadłam w taksówkę i jechałam, jechałam , jechała..korki w Krk były, są i zawsze będą. Wracając z zastrzykiem w ręku byłam najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Niestety nie poskutkowało .....

Takich prób miałam 5 i ciągle nic. Kiedy usłyszałam, że to moja ostatni próba z tymi lekami a potem inseminacja lub in vitro poddałam się ale tylko na chwilę. Mając w ręku ostatni zastrzyk poprosiłam M. żeby to on mi go podał. Zrobił to a mi na udzie (po tam je wstrzykiwano) wyrosła wielka kulka. Byłam zła na niego, w myślach miałam jedno "na pewno źle mi go podał i teraz już nie mogę na nic liczyć". Trzy dni później miałam wizytę, szłam jak na ścięcie. Podczas USG zobaczyłam uśmiech na twarzy Pani dr i usłyszałam "Pani Ilono mamy ciałko żółte" . Jakie ciałko żółte, o co chodzi nie mogłam ogarnąć myśli..Wyjaśniła mi, że to dobry początek i coś się dziej. Za 10 dni miałam zrobić test i czekałam, czekałam i czekałam. W 8 dobie poczułam, że coś się ze mną dziej, nie wiem co nie potrafię tego wyjaśnić ..9 dnia (4.02.2010) robiłam porządki w szafie i wypadł test ciążowy. Myślę sobie zrobię nie mam nic do stracenia. Wykonałam odpowiednie czynności, odłożyłam test a po 5 minutach zobaczyłam cień cienia 2 kreski..nie mogłam uwierzyć. Stałam i płakałam. Myślałam co ja teraz zrobię , będę mamą. Zadzwoniłam do M. z tą wiadomością..usłyszałam "fajnie" hihihi FACECI :P  Podeszłam do okna żeby zobaczyć czy na pewno nie mam przewidzeń. Nie ta kreska tam była, choć M. JEJ NIE WIDZAŁ. Tego samego dnia pojechałam na badani krwi a na następny dzień umówiłam wizytę u lekarza. Odebrałam wyniki i zobaczyłam : beta HCG=39 o daje 2 tydzień ciąży. Na wizycie dr potwierdziła ciąże..ale kazała mi się nie cieszyć, mówiąc że duża cześć ciąż niestety nie jest donoszona" Ale jak ja miałam się nie cieszyć jak pod moim sercem rosło drugie serce? :)

P.S. A to dowód tego cienia :P